Reklama

Siły zbrojne

Odszedł „Iron Diver” - jeden z najbardziej niezwykłych żołnierzy Rzeczypospolitej

Fot. Jerzy Reszczyński
Fot. Jerzy Reszczyński

Wczesnym popołudniem w poniedziałek 5 sierpnia na stalowowolskim cmentarzu komunalnym towarzysze broni, przedstawiciele władz cywilnych i wojskowych oraz społeczność Stalowej Woli i całego regionu, w obecności  sztandaru i kompanii honorowej Garnizonu Nisko, pożegnali jednego z najbardziej niezwykłych żołnierzy Rzeczypospolitej.

41-letni mł. chor. Sebastian Marczewski, żołnierz 3. Batalionu Inżynieryjnego stacjonującego w Nisku, zginął 6 lipca w wodach Jeziora Garda w północnych Włoszech. Tragiczny w skutkach wypadek miał miejsce podczas próby bicia rekordu świata w nurkowaniu głębokościowym na obiegu otwartym. Mł. chor. S. Marczewski założył, że ustanowi nowy rekord, poprawiając wynik 332,35 m osiągnięty w 2014 r. w Morzu Czerwonym przez, nomen omen także 41-letniego wówczas, Egipcjanina Ahmeda Gabra, który poprawił wynik 318,25 m Nuno Gomesa z 2005 r.

Nurkowanie na takie głębokości jest wyczynem ekstremalnym. Jak trudnym – niech wystarczy porównanie osiąganych głębokości z maksymalną, na jaką zanurzyć się może wciąż najnowocześniejszy okręt podwodny polskiej Marynarki Wojennej, ORP Orzeł (proj. 877E)  typu „Kilo” według nomenklatury NATO. Maksymalne zanurzenie tego okrętu wynosi 300 metrów, ale faktycznie testowany on był na 250 metrów. Nurek, schodząc o prawie 100 m głębiej, nie jest chroniony stalowym kadłubem sztywnym okrętu, zapewniającym utrzymanie w przedziale załogowym ciśnienia zbliżonego do panującego na poziomie morza.

Na jego ciało, chronione tylko kombinezonem, oddziałuje ciśnienie rzędu 35 atmosfer. W drodze na rekordową głębokość oraz podczas trwającego kilkanaście razy dłużej wynurzania nurek zużywa ponad 90 butli z mieszanką gazów oddechowych, rozmieszczanych przy linie prowadzącej. Skład tych mieszanek oddechowych jest różny, dostosowany do głębokości. Inaczej, przy zbyt szybkim wynurzaniu i niewłaściwej proporcji gazów w butlach, nurka zabiłaby choroba kesonowa.

W trakcie rekordowego nurkowania, jak Sebastian obliczył, jego organizm musiałby przetłoczyć przez płuca tyle litrów mieszaniny gazowej, ile normalnemu człowiekowi na powierzchni wystarczyłoby na czternaście dni oddychania.  Zejście na ponad 300 metrów pod powierzchnią, zajmuje ok. 12-13 minut, ale już proces dekompresyjny, czyli wynurzanie się z długotrwałymi przystankami na starannie obliczonych głębokościach, trwa – zależnie od kondycji nurka – około 13-15 godzin. Wynurzanie odbywa się nieomal centymetr po centymetrze, aby krew mogła stopniowo uwalniać się od nasycających ją pęcherzyków gazów. Inaczej ciało nurka zachowa się jak rozbita butelka z szampanem.

Sebastian przygotowywał się do tego wyczynu niezwykle sumiennie i długo. Za tym, żeby podjąć się tak trudnego wyzwania, przemawiało jego bogate doświadczenie, którego częścią był bilans ponad 2 tysięcy godzin spędzonych pod wodą, w większości – na zejściach na duże głębokości. Nie mniej ważną częścią tego doświadczenia były także wyczyny z ostatnich lat.

23 lipca 2016 r. Sebastian w niezwykły sposób uczcił 20-lecie swej przygody z nurkowaniem: stał się pierwszym na świecie człowiekiem, który przepłynął – wzdłuż i po dnie – Jezioro Hańcza. Pokonał w ten sposób ok. 4,5 kilometra. Skąd taki pomysł? Bo jeszcze nikt na świecie tego nie dokonał, a większość kolegów-nurków określało pomysł krótko: „mission impossible”. Wymagało to zejścia na głębokość sięgającą 105 metrów, przebywania w zanurzeniu przez 467 minut i korzystania z kilku baz z zapasami butli z gazami, rozmieszczonych na dnie wzdłuż trasy „rejsu”. Tylko pozornie był to wyczyn mniej ekstremalny niż nurkowanie na ponad 200 metrów. Hańcza, choć cieszy się sławą jeziora z wodami I klasy czystości, na głębokości już 60 m jest absolutnie nieprzezroczyste. Nurek płynie samotnie i w absolutnej ciemności, korzystając tylko z komputera z systemem nawigacji na azymut i oszczędnie oświetlając swe otoczenie. Zejście z kursu oznacza śmierć z powodu wyczerpania zapasu gazów i niemożliwości wymiany butli na jednej z przygotowanych baz. Butli z gazami zużył podczas tej misji dokładnie 23.

Jestem typem samotnika. Wychowałem się niedaleko jeziora Hańcza. Moje korzenie rodzinne stamtąd pochodzą. Nurkuję na tym jeziorze od 1996 roku. Ono ma w sobie magnetyzm, który sprawia, że mimo tego, że tyle lat w nim nurkuję, wciąż jest bardzo ciekawe

mł. chor. Sebastian Marczewski, 2018 r.

W styczniu 2017 r. w Klubie Dowództwa Garnizonu Warszawa, a w lutym 2018 r. w Miejskim Domu Kultury w Stalowej Woli, odbyła się uroczysta premiera 47-minutowego filmu dokumentalnego Rafała Makolądry „Droga Weterana – Pokonać Hańczę”. Jego bohaterem był właśnie mł. chor. Marczewski, a celem produkcji było włączenie się w kampanię Fundacji Invictus Veteranus, walczącej o poprawę wizerunku weteranów wracających z misji poza granicami kraju. Dlaczego? Sebastian był jednym z nich.

image
Fot. Jerzy Reszczyński

Podczas swej służby w ramach VI zmiany PKW Afganistan, w 2009 r., S. Marczewski został poważnie kontuzjowany, kiedy pojazd, którym poruszał się jego patrol, w okolicy bazy Bagram wyleciał w powietrze na „ajdiku” (IED – improwizowany ładunek wybuchowy) zainstalowanym przez talibów. Otarł się o śmierć po raz pierwszy. Uraz kręgosłupa, jakiego doznał, nie okazał się na szczęście śmiertelny, rdzeń kręgowy nie został przerwany. Polsce i amerykańscy lekarze pomogli mu stanąć na nogi. Rehabilitację rozpoczął jeszcze podczas misji, w afgańskiej bazie, gdzie dosłużył do końca misji w 2010 r. – choć już nie jako żołnierz wykonujący misje bojowe, ale pracujący nad ich zabezpieczeniem. Po powrocie do kraju otrzymał status weterana.

Mimo, że niezwykłą silą woli i długotrwałą rehabilitacją odzyskał sprawność, raz na zawsze przerwana została jego życiowa pasja: wspinaczka wysokogórska. Miał już w swojej alpinistyczno-himalaistycznej kolekcji dwukrotne samotne zimowe zdobycie Mont Blanc, wejścia na Kilimandżaro i Elbrus. Kolejnymi punktami w marszu po Koronę Ziemi miały być Mount Everest w Azji, McKinley w Ameryce Północnej, Aconcagua w Ameryce Południowej i Góra Kościuszki w Australii. Wybuch „ajdika” przerwał ten marsz. Z uszkodzonym kręgosłupem i dawką silnych środków przeciwbólowych każdego poranka nie sposób było wybierać się w góry z kilkudziesięciokilogramowym plecakiem. Ale już z takiej samej wagi, lub cięższym, ekwipunkiem można było – ze wsparciem prawa Archimedesa – nurkować bez przekraczania granic ryzyka.

Po kilku latach ostrych przygotowań była wspomniana Hańcza. Niedługo później, w 2017 r., w tym samym Jeziorze Garda, które kilka tygodni temu zabrało go na zawsze, ustanowił rekord Europy w nurkowaniu głębokościowym służb mundurowych. Zszedł na głębokość 241 metrów. W jego mieście, Stalowej Woli, ukuto dla niego przydomek: Stalowy Nurek – Iron Diver.

Choć w Polsce nurkowanie nie jest postrzegane jako sport przesadnie popularny, mający masową widownię, wyczyny te przyniosły mu wielką popularność, którą szybko zamienił w narzędzie swej misji, jaką stała się działalność charytatywna. Dzięki niej skutecznie wsparł zbiórkę pieniędzy dla kilkuletniego chłopca, potrzebującego protezy przedramienia. Swojemu koledze w mundurze pomógł przekazując na aukcję charytatywną jedną ze swoich butli. W kilka tygodni po swoim pierwszym wyczynie uczył w Hańczy nurkowania innych poturbowanych w Afganistanie weteranów. W macierzystej jednostce w Nisku, w której od 2008 r. był dowódcą plutonu,  cieszył się – za koleżeńskość i życzliwość – sympatią kolegów i – za profesjonalizm i odpowiedzialność oraz skuteczność w szkoleniu żołnierzy – uznaniem przełożonych.   

Ten rodzaj osobowości nie mógł nie budować wokół jego sportowej pasji, uprawianej przecież poza normalną żołnierską służbą, fali społecznej życzliwości. A to się przekładało na wsparcie ze strony samorządu miasta w którym wraz z rodziną mieszkał, Stalowej Woli, i ze strony sponsorów, pomagających mu w pozyskiwaniu specjalistycznego sprzętu nurkowego oraz finansowaniu wymagających setek tysięcy złotych wypraw na ekstremalne głębokości. Dzięki temu mógł snuć kolejne wyczynowe plany związane z nurkowaniem.

Przed wyjazdem na swą ostatnią wyprawę, na spotkaniu w gronie przyjaciół, miał zapowiedzieć, że to już ostatni jego rekord. – Nie mam presji. Jak pojawi się jakiś problem, nie będę robił tego na siłę. Mam rodzinę, mam dla kogo żyć – mówił w swoim ostatnim wywiadzie tuż przed wyjazdem nad Jezioro Garda. Był pewny, jako wręcz modelowy przykład perfekcjonisty w dbałości o bezpieczeństwo, że nic się nie może wydarzyć. Mimo to postanowił: nie będzie więcej ocierał się o śmierć, choć przecież to i tak ma pisane w żołnierskiej umowie o pracę. Ryzykowne nurkowanie już w tę umowę wpisane nie jest.

Dlatego, ze względu na tę świadomość ryzyka, nie tylko nieustannie powtarzał, że w tym, co robi, najważniejsze jest bezpieczeństwo. Do każdego wyczynu przygotowywał się niezwykle sumiennie, utrzymując przez miesiące odpowiednią dietę, kondycję i stały kontakt z lekarzami, szlifując wydolność organizmu na siłowniach i basenach gdzie bez trudu udało mu się powtarzać niewyobrażalnie trudny element treningu: przepłynięcie 75 metrów na jednym oddechu i wstrzymywanie oddechu na blisko pięć minut. Także – dopracowując perfekcyjnie składy mieszkanek gazowych pod kątem potrzeb organizmu na różnych głębokościach, dobierając do każdej misji pod wodą optymalną konfiguracje sprzętu.

image
Fot. Jerzy Reszczyński

Nie pojechał na Jezioro Garda, by pobić rekord na wszelką cenę. Zapewniał przed wyjazdem, że – jeśli z jakichkolwiek przyczyn 333 metrów nie osiągnie, każdy wynik poniżej 270 metrów go usatysfakcjonuje, bo będzie rekordem świata w nurkowaniu  na obiegu otwartym w zbiornikach zamkniętych czyli jeziorach. Osiągniecie założonej głębokości 333 metrów będzie już rekordem absolutnym, bo pobije rekord Egipcjanina ustanowiony w morzu, czyli zbiorniku otwartym. – Priorytetem jest bezpieczny powrót z głębin, więc z każdego wyniku poniżej 270 metrów będę zadowolony – zapewniał.

Wyprawę po rekord, będącą dużym i skomplikowanym przedsięwzięciem logistycznym i technicznym, ubezpieczał około 15-osobowy zespół międzynarodowy, w składzie którego byli Polacy, Włosi i Francuzi.

Zejście po swój ostatni rekord rozpoczął w sobotę 6 lipca o godz. 6:22 między miejscowością Tignale a portem Tremosine. To wiadomo na pewno, i wiadomo, że rekord pobił. Potwierdzają to odczyty z głębokościomierzy, które odnotowały uzyskanie 333,8 metra, minimalnie ponad najgłębszym punktem jeziora (346 m). To jest już głębokość, którą nurkowie określają „strefą śmierci”. Znajdujący się w ekstremalnych warunkach organizm, na który wpływ mają potężne siły, narażony jest na tzw. zespół neurologiczny wysokich ciśnień. Objawami są przede wszystkim drżenie całego ciała, zawroty głowy i zaburzenia oddechowe oraz spowolnienie reakcji. Życiem płaci się za każdy, najdrobniejszy błąd, brak absolutnej precyzji. Sam Sebastian mawiał, że wtedy najważniejsza jest psychika – odporność i doświadczenie, pozwalające rozumem zapanować nad stresem, nawet paniką. O to nietrudno w czarnej otchłani, w której człowiek jest absolutnie sam, a łączności radiowej z „ziemią” nie ma z oczywistych przyczyn fizycznych.

image
Fot. Jerzy Reszczyński

On sobie z tym poradził, co do tego nie można mieć wątpliwości. Niestety, później, podczas wynurzania, coś poszło nie tak. Co? Być może wyjaśni to jednoznacznie prowadzone przez włoską prokuraturę śledztwo, w którym analizowane są wszystkie aspekty zdarzenia i brane są pod uwagę wszystkie scenariusze. Dziś z największym prawdopodobieństwem można wskazać na przyczynę wypadku: zaplątanie się butli z gazami w linę prowadzącą i zablokowanie się nurka w pozycji, w której samodzielnie nie mógł się uwolnić.

Kiedy w wyliczonym czasie Sebastian nie wypłynął na powierzchnię, podjęto akcję ratunkową. Nurek asekurujący zlokalizował nieruchome światło latarki na głębokości ponad 150 metrów. Sam do niego dotrzeć nie mógł, bo w drodze powrotnej nie zmieściłby się w żadnym limicie czasu pozwalającym uniknąć problemów dekompresyjnych. Wrócił na powierzchnię. Po uzyskaniu zgody włoskich władz ekipa opuściła miejsce akcji, na które wpłynęły jednostki włoskich służb poszukiwawczo-ratowniczych. Załoga łodzi ratowniczej sonarem namierzyła ciało Sebastiana na ok. 170 metrach, w połowie drogi z rekordowej głębokości na powierzchnię.

Żegnamy wojownika o silnej woli, patriotę, który rozumiał słowa wojskowej przysięgi i doskonale ją realizował

minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak, w liście do rodziny Sebastiana

Decyzją ministra obrony narodowej mł. chor. Sebastian Marczewski został pośmiertnie awansowany na stopień st. chor. sztabowego.

Sebastian Marczewski nowy rekord ustanowił, ale nie może on mu być oficjalnie przypisany. Aby mógł być, nurek musi wrócić na powierzchnię i przeżyć.

Reklama
Reklama

Komentarze (10)

  1. CK

    Cześć Jego Pamięci!

  2. Andrettoni

    Może mi ktoś wyjaśnić dlaczego ludzie samodzielnie podejmują decyzje, które są ekstremalnie niebezpieczne dla życia, a w naszych badaniach kosmosu doszliśmy do punktu, w którym nie możemy ruszyć się dalej z obawy przed zagrożeniem życia? Jestem pewien, że są ludzie którzy chętnie poniosą ryzyko np. podróży na Marsa, nawet gdyby dać im 10% szans, a NASA czeka aż będzie 99% szans... Pierwsze podróże do Indii "po towar" wymagały zabierania 2x liczniejszej załogi, bo jej połowa umierała w trakcie podróży. Czy ktoś sobie wyobraża taką podróż na Księżyc obecnie? Tymczasem bez ryzyka nie ma nagrody i nie ma postępu. Jak to się dzieje, ze jako jednostki ciągle przekraczamy granice, których nie odważa się przekraczać nasza cywilizacja?

    1. Nikt taki

      Odpowiedź jest prosta, nie chodzi tu o ludzi ale o kosztowny sprzęt dzięki któremu misja ta miała by się powieść.

  3. szemranysmerf

    Cześć Jego pamięci. Nie zgodzę się że był nie odpowiedzialny, każdy ma prawo realizować marzenia i pasje. Żył prawdziwie, czynami udowodnił że można osiągać "szczyty".

  4. Dariusz

    CZEŚĆ JEGO PAMIĘCI!!!

  5. mmartini72

    A mógł zabrać nóż nie byłoby tragedii

  6. Mc3

    Piekne zycie. Chwala bahaterom

    1. Instruktor nurkowania technicznego

      Mc3, ale ryzykowne i krótkie ... reszty nie powiem.

    2. Autor

      Mam inne zdanie.Bohaterstwa w tym nie było ,bo niczemu ten wyczyn nie służyl.Prócz oczywiście zaspokojenia własnych ambicji.

    3. bob

      Pięknie to by żył, gdyby żył nadal - dla kraju a zwłaszcza dziecka i żony. Rozumiem i cenię ryzyko związane z faktem bycia żołnierzem. Ale ryzykanctwo mające łechtać rozbudowane ego w kontekście posiadania dziecka i rodziny? Odpowiedzialny człowiek podejmuje odpowiedzialne decyzje - chcę mieć ryzykowne hobby, nie zakładam rodziny, zakładam rodzinę i rodzi mi sie dziecko, znajduję sobie coś mniej ekstremalnego.

  7. TB

    Cześć i Chwała

  8. Polish blues

    Świeć Panie nad Jego duszą. Szkoda, że hobby okazało się ważniejsze od rodziny. Mam nadzieję, że kiedy ustanie szum medialny (a ustanie szybko), rodzina nie zostanie pozostawiona sama sobie.

  9. nmvh

    Kondolencje dla rodziny. Odwaga godna podziwu. Nie zapomnimy.

  10. bb

    Odszedł realizując swoją pasję, jeden z niewielu który żył naprawdę