Polityka obronna
Operacja Feniks, czyli ratując ludzi [REPORTAŻ Z POWODZI]
Wjeżdżamy do Wronowa. To miejscowość, która została zalana pod dachy. Wronów zginąłby, gdyby nie interwencja Wojska Polskiego. Sołectwo było odcięte od świata ponad tydzień. W wyższych domach ludzie ukryli się na strychu. Armia wysłała specjalny oddział z nurkiem i lekarzem - reportaż Defence24.pl z terenów dotkniętych katastrofą powodziową.
We Wronowie, Bodzanowie, Lewinie Brzeskim i Głuchołazach widać skalę zniszczeń, które przyniosła rwąca wielka woda. Gdyby nie Ochotnicze Straże Pożarne, Wojsko Polskie, oraz inne służby mundurowe, na południu Polski doszłoby do masowych utopień, a skala katastrofy powodziowej zostałaby spotęgowana. Jak w przypadku wielu kryzysów okazało się także, że specjalnością Polaków jest oddolna mobilizacja. Naród partyzantów i pospolitego ruszenia ruszył na południe Polski.
Czytaj też
Nasza podróż z Warszawy do Opola przebiega normalnie, ale wystarczy wyjechać za Opole, by zauważyć pierwsze symptomy tego, że zmierzamy na tereny dotknięte katastrofą. Z każdym kilometrem wyczuwa się coraz bardziej, że niszczycielski żywioł dotknął te ziemie. Mijane pola uprawne są coraz częściej podtopione, na drogach mniej cywilnych aut, które zastępują pędzące wozy strażackie i wojskowe ciężarówki. Na tablicach drogowych przekreślone nazwy: Wrocław i Brzeg. Wzdłuż szos i pozostałych wałów przeciwpowodziowych zalegają worki z piaskiem.
W mijanych miejscowościach ludzie wciąż zatrzymują się na mostach i zerkają na poziom wody, jakby obawiając się powtórki z tego, co spotykało ich w ostatnich tygodniach. Kolorowe parasole zatrzymują się nad opadającą wodą. Wjeżdżamy do Głuchołaz, omijamy wojskowy ambulans, który kursuje po miejscowości udzielając mieszkańcom pomocy i skręcamy na boczną drogę do Bodzanowa. Podmokły teren zamienia się w wertepy, część dróg jest wciąż nieprzejezdna. To wojskowe mosty bardzo często pozwalają mieszkańcom komunikować się w ogóle ze światem, bo rzeki uwięziły ich po jednej stronie miejscowości.
Przejeżdżamy przez Bodzanów. Postacie w długich przeciwdeszczowych płaszczach pracują przy zniszczonej drodze. To strażacy-ochotnicy, żołnierze i wolontariusze. W miejscowości pracuje ciężki sprzęt. Trwa walka ze skutkami powodzi. Utrudnia ją załamanie pogody. Dojeżdżamy do remizy miejscowego zespołu Ochotniczej Straży Pożarnej. Pierwsze relacje dotyczące katastrofy powodziowej w polskich mediach dotyczą właśnie okolicznych terenów. Choć wielu Polaków nie znało nawet nazwy miejscowości „Głuchołazy”, i nic im to nie mówiło, to obecnie walka z powodzią jest utożsamiana głównie z jednym tematem – miejscowego mostu. Właśnie ten zerwany most stał się, w pewnym sensie, symbolem niszczącego żywiołu, który nawiedził południe Polski. W połowie września Głuchołazy oraz okoliczne miejscowości – podobnie jak cały region - dotknęła powódź wynikająca z tzw. niżu genueńskiego Boris, który zawisł nad Polską. 14 września polskie media zaczęły alarmować, że dane operacyjne ze stacji synoptycznych dotyczące opadów są niebezpieczne. Na mapie IMGW – Centrum Modelowania Meterologicznego południe Polski świeciło się na żółto i pomarańczowo. Instytut ostrzegał już 11 września, że „należy się spodziewać bardzo szybkich i niebezpiecznych wzrostów stanów wód”. Nadciągała katastrofa.
Idzie Wielka Woda
Jeżeli spojrzymy na mapę, zauważymy niepozorną niebieską „nitkę” przecinającą polsko-czeską granicę. Biała Głuchołaska to prawy dopływ Nysy Kłodzkiej. Powstaje z połączenia kilku górskich potoków na stokach Wysokiego Jesionika. Wije się w stronę północnego-wschodu, z Czech, wpływa na terytorium Polski właśnie w Głuchołazach, gdzie tworzy przełomy. Płynie dalej, do Nysy Kłodzkiej. Miejscowi podkreślają, że „to górski potok”. A zatem dziki i nieprzewidywalny.
Wzbierająca Biała Głuchołazka zerwała dwa mosty w samych Głuchołazach, co relacjonowały media. Ratowano się przed wodą stawiając worki z piaskiem. Walkę małych Głuchołaz o przetrwanie obserwowała w swoich telewizorach i telefonach cała Polska. Pod Głuchołazy ściągnięto wojska inżynieryjne. Jednymi z pierwszych, którzy jechali walczyć z żywiołem byli strażacy-ochotnicy z Bodzanowa. Dramatyzm ich walki polegał na tym, że ratowali innych wiedząc, że w tym czasie wielka woda zatapia ich rodzinne domy. „Przegraliśmy. Zalało nas. Daliśmy z siebie wszystko, by Wam pomóc. Wracamy do naszych domów ratować teraz nasze dobytki. Przepraszamy. Trzymajcie się” – napisali na mediach społecznościowych po długiej walce z żywiołem. Wyrazy solidarności płynęły do nich z całej Polski.
Przyjeżdżamy do remizy, gdzie strażacy-ochotnicy wciąż są w „przydziale bojowym”, dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Wraz z Piotrem Mikołajczykiem, strażakiem-ochotnikiem z OSP Bodzanów, wchodzę na przerwany wał. Pośród naniesionych przez wielką wodę rzeczy wyróżniają się czerwone plastikowe sanki. „Te sanki przypłynęły z Czech” – tłumaczy. „Woda tam uderzyła w sklep z sankami” – wyjaśnia widząc moją zdziwioną minę. Leżący pod Głuchołazami Bodzanów wygląda jakby miejscowość rozdzielał front z okresu II wojny światowej. Bodzanów jest zrujnowany. Inwestycje, które zrobiono w miejscowości zniszczyła woda. Domy były pozalewane, obecnie są osuszane, skuwane, trwają prace remontowe. Rwąca woda wytyczyła nowe wielkie koryto, porywając ze sobą dawne drogi i budowle.
Czytaj też
Gdy Piotr opowiada mi o pierwszych godzinach powodzi, stoimy obok domu, który dosłownie znalazł się nad przepaścią. Metr od wejściowych drzwi powódź wyrwała grunt. Drzewo, które kiedyś stało przed domem, przechyliło się. Pod drzwiami leżą porozrzucane przez impet wody worki z piaskiem. Metr wody w bok, a dom zostałby wyrwany przez nowy nurt. Jak wielki był to żywioł widać przed nami. Obok domu woda wyrzuciła wielką betonową konstrukcję. Wystają z niej kikuty metalowych zbrojeń. Piotr rekonstruuje pierwsze godziny powodzi.
„Początki walki z powodzią zaczęły się jak zawsze w przypadku zgłoszeń o wyższych opadach deszczu. Najpierw mieliśmy sygnały o podtopionych piwnicach w budynkach jednorodzinnych, większych domach i kamienicach w mieście Głuchołazy. Następnie zawiązał się sztab, który rozdysponował nasz oddział do workowania piasku. Worki szły na ulicę Moniuszki w Głuchołazach. Musieliśmy podnieść koronę wału. Woda szła bardzo wysoko, więc wiedzieliśmy że jest niebezpiecznie. W Bodzanowie były powalone drzewa. Bardzo namoknięty grunt je wywracał. Wyjeżdżaliśmy z Bodzanowa i Głuchołaz do innych miejscowości – m.in. do Jarnołtówka. Objeżdżaliśmy całą gminę z pomocą. Gdy pojawiła się informacja, że wały mogą zostać zerwane, jechaliśmy ewakuować ludzi. Ile się dało osób podjąć, tyle zabraliśmy. Mieliśmy uszkodzone auto, ale udało się nim ewakuować ludzi. Wróciliśmy do Bodzanowa i tam sytuacja była bardzo zła. Woda szła równo z wałem. Wiedzieliśmy, że to kwestia czasu, aż wał pójdzie w rozsypkę. Próbowaliśmy podjąć kolejną ewakuację. Jeździliśmy po miejscowości, nadając komunikaty przez głośnik, aby ludzie wchodzili na wyższe piętra, aby zabezpieczyli tam sobie wodę i lekarstwa. Jechaliśmy na ostatnią ewakuację, gdy woda poszła na remizę i nasze domy. Zalało sprzęt, mundury. Jechaliśmy jeszcze rozkładać worki z piaskiem pod remizą. W OSP Bodzanów służy 32 strażaków, a tylko piątce nie zalało domów” – zaznacza Piotr.
„Powódź w 1997 roku była mniejsza niż ta z 2024 roku. Teraz woda była metr wyżej” – dodaje prezes OSP Bodzanów Jerzy Landwójtowicz, służący w OSP prawie trzy dekady.
„Dostaliśmy informacje, że lecą Black Hawki, by ewakuować ludzi. Wysłaliśmy piktogramy, jakie kolory, flagi, znaki wystawiać przez okna. Pomagaliśmy w ewakuacji do końca. Akcja Wojska Polskiego tutaj trwa cały czas. Bodzanów był odcięty. Na drodze były wywrócone słupy wysokiego napięcia. Zatem działania wojska i straży to udrożnienie dojazdu. Następnie było wsparcie ludzi z całej Polski, więc nasze OSP i dom Pani Sołtys stały się centrum pomocy humanitarnej” – dodaje Piotr. „Wszyscy się śpieszą, by zdążyć do zimy, ale odbudowa potrwa latami” – zaznacza, spoglądając w tymczasowe nowe koryto, które wyryła wielka woda. Woda opadła i wróciła do swojego starorzecza. „Zbieramy w Internecie, na zrzutka.pl, pieniądze na odbudowę naszej jednostki” - podkreśla. .
Wojsko Polskie ocaliło Wronów
Żołnierze Wojska Polskiego byli zaangażowani w pomoc mieszkańcom jeszcze w piątek 13 września. Wydzielono specjalne pododdziały WP, w tym żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej i wojsk operacyjnych, wraz ze sprzętem do pomocy. Utworzono cztery zgrupowania zadaniowe. Do sztabów kryzysowych oddelegowano 4,6 tys. żołnierzy i specjalistyczny sprzęt. Powołano zespoły inżynieryjne wyposażone w Pływające Transportery Samobieżne (PTS), łodzie saperskie, pompy, piły, agregaty prądotwórcze. Wydzielono 17 śmigłowców do misji ratunkowo-poszukiwawczych (w tym trzy Black Hawki z Wojsk Specjalnych). Żołnierze WP umacniali wały przeciwpowodziowe, m.in. w rejonach Legnicy, Czechowice-Dziedzice, Paczków, Kubice, Cieszyna, Strumienia, Skoczowa, Goleszowa, Ustronia i Pawłowic, wspierali działania ewakuacyjne ze Stronia Śląskiego, Łąki Prudnickiej, Nysy, Kondratowa, Bardo i Kamieńca Ząbkowskiego. WP ewakuowało ok. 2,6 tys. osób (część śmigłowcami). Zabezpieczono także transport pacjentów ze szpitala w Nysie do Opola. Na południu Polski są miejscowości, które wielka woda całkowicie by zniszczyła, gdyby nie interwencja WP.
„Jako żołnierze zrobimy wszystko by ta powódź i jej skutki jak najszybciej przeszły do historii (…) Na tym etapie są dwa podstawowe wektory działań Sił Zbrojnych we wsparciu administracji w działaniach przeciwpowodziowych: zapobieganie przerywaniu wałów oraz zabezpieczanie ludności i infrastruktury. Cześć zasobów już przesuwamy do wektora usuwania skutków powodzi” – raportował na bieżąco gen. Wiesław Kukuła, Szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.
Obecność WP na południu Polski finalnie rozrosła się do „Operacji Feniks”. O znaczeniu misji polskich żołnierzy świadczy Wronów, do której wjeżdżamy. Niepozorne sołectwo w gminie Lewin Brzeski nie znalazło się na pierwszych stronach gazet, a to tutaj rozegrała się jedna z najbardziej dramatycznych walk z powodzią. Aby dostać się do Wronowa wjeżdżamy na polne drogi wciąż przykryte wielkimi kałużami wody. Utwardzona szosa do Wronowa jest zablokowana. Przed ewakuacją we Wronowie mieszkało ponad 100 osób. W miejscowości jest zabytkowy, XVIII w. pałac. Wronów w czasie powodzi był odcięty od świata przez tydzień. Woda była tak wysoka, że ludzie chowali się na strychach. Część domów całkowicie przykryła powódź. Wojsko Polskie wysłało do Wronowa specjalny zespół, w którym był lekarz i… nurek – co świadczy o skali podtopienia. We Wronowie zostały głównie starsze osoby.
Szlam i brudna woda powodują bardzo ciężkie zakażenia, więc lekarz opatrywał miejscowych. Inaczej dostaliby gorączki, być może umarli, otoczeni przez wodę. Miejscowość przed ostateczną agonią w wodzie uratował oddział żołnierzy, którzy rozkopali wał i woda znalazła ujście. Opadająca woda odsłoniła obraz strat. Na budynkach widać poziom, do którego sięgała woda. Niektóre ściany są wciąż wilgotne po sam dach. Chodząc po zalanych terenach czuć smród szlamu. Ziemia oddaje wilgoć.
Operacja Feniks
„Operacja Feniks” to obecnie zaangażowanych prawie 25 tys. żołnierzy w pięciu „liniach wysiłku”: bezpieczeństwo, zdrowie, mobilność, logistyka, szkolenie. O pomocy żołnierzy mówią nam mieszkańcy leżącego nieopodal Lewina Brzeskiego. Oni także uważają, że miejscowość uratowali żołnierze.
„Mieszkam w bloku niedaleko. Woda utrzymywała się siedem dni. Prądu nie ma i nie było. Pomagają nam żołnierze Wojska Polskiego. To oni nam pomagają od początku” – mówi mi jeden z mieszkańców Lewina Brzeskiego.
Czytaj też
„Miasto ucierpiało. Cały czas są z nami żołnierze” – podkreśla mieszkaniec Wrocławia, który przyjechał do domu rodziców w Lewinie. „Gmina jako gmina jest w jeszcze gorszym położeniu”. „Stany maksymalne były cały czas przekraczane na wodowskazach. Sprawdzałem to w Internecie. Ale burmistrz mówił, że infrastruktura wytrzyma. W nocy woda zaczęła się przelewać przez wał, a do rana Lewin Brzeski już był zalany. Ludzie poszli spać i obudzili się w powodzi” – zaznacza.
Ratowanie rodaków dotkniętych powodzią to nie tylko domena OSP, WP, czy innych służb mundurowych, ale także oddolne inicjatywy organizacji pozarządowych oraz setek – a być może – tysięcy wolontariuszy. Opole stało się epicentrum pomocy dla regionu. Jedną z zaangażowanych w pomoc organizacji jest „Fundacja Uniwersytetu Opolskiego”.
„Mamy studentów, których zalała powódź. To także pracownicy, czyli środowisko akademickie. Mam bliskich koło Jarnołtówka. Tama z początku XX w. wytrzymała, nie uległa zniszczeniu, ale powódź zalał region. Wspieramy poszkodowanych. Jesteśmy w kontakcie z koordynatorem pomocy dla szkół i przedszkoli w Lewinie Brzeskim. Pomagamy także liceum plastycznemu w Nysie” – podkreśla prezes zarządu Sabina Wyrwich-Płotka.
„Do części ludzi przyszła woda wyższa niż ta w 1997 roku. Znam osoby, którym woda sięgała sufitu pierwszego piętra” – dodaje Michał Naszkiewicz z Fundacji.
wert
trzeba pomagać tylko że za te 20 mld strat (lekko licząc)+ brak wpływów podatkowych z tych terenów ktoś ponosi odpowiedzialnosć. Za zbieranie wody w zbiornikach zamiast stworzenia rezerw kumulacyjnych. Tuz przed powodzią było zalecenia fachofcuf z wiadomego ministerstwa że wode nalezy gromadzić. Doszło lekceważenmia prognoz przez najważniejszych decydentów, doszła ignorancja nowych kadr- na 11 bodajże prezesów okręgowych został się jeden- podobno chorował i miał zwolnienie. Przyszli laicy, karierowicze i ślepi wykonawcy. Tyle, Zapłacimy wszyscy
Jan z Krakowa
I tutaj warto pomagać, dla powodzian w Polsce-- potrzebna jest pomoc humanitarna. Można to robić najprościej nawet nie ruszając się ze swojej miejscowość: w swoim miejscu pracy, jest Caritas & Kościół, ale także są w supermaketach i innych sklepach pojemniki na trwałą żywność. Takie działania się sumują. Oczywiście jest pomoc z budżetu, działa wojsko i służby, są zasoby magazynowe na takie klęski (generatory prądu, itd.), strażacy, wojsko -- jak opisano w artykule. Ale ważna jest pomoc powszechna, bez szukania sobie jej egzotycznych odbiorców -- nie w Polsce.